CZĘŚĆ MOWY (fragmenty)


Z nikąd, z miłością, ...nastego lipcopada, roku...
Drogi, Szanowny, Kochana... Zresztą, to się nie liczy:
nieważne kto, bo sam diabeł, szczerze mówiąc, z mroku
nie wydobędzie już twarzy... Nie Twój, (lecz i niczyj)
wierny przyjaciel pozdrawia serdecznie z jednego
spośród pięciu kontynentów - tego, co się wspiera
na kowbojach. Kochałem Cię bardziej niż Raj i Samego,
więc dalej mi do Ciebie, niż do nich jest teraz.
Dziś, późną nocą, w uśpionej dolinie, na dnie,
w miasteczku, które śnieg po klamki zawiał,
w ciemnościach skręcam się na prześcieradle
(jak nie wspomniano niżej, zamknąć nawias)
i za morzem, bez końca nie potrafiąc usnąć,
mamroczącym zaimkiem "Ty" próbuję wzruszyć
poduszkę, kiedy ciało - obłąkane lustro -
zarys postaci Twojej chce powtórzyć.
Marznąc widzę jak za morza trzy
zmierza słońce. Nikogo dokoła.
Czy to obcas się po lodzie ślizga, czy
pod obcasem ziemia zbyt okrągła?
I w mej krtani, gdzie mieścił się śmiech
i herbata, i piosenka rzewna,
coraz jaśniej rozlega się śnieg
i czernieje, jak Amundsen, "Żegnaj"
Wieczór zimą, gdzieś nigdzie. Parter
w gęstwinie wiklin. Picie wina bez słowa.
Ciało leży na łokciu wsparte
jak morena polodowcowa.
Za tysiąc lat może ktoś tu skamieniałą
muszlę znajdzie - z firanki wzorem
i odciskiem ust, co nie miały
komu rzec "Dobranoc" wieczorem.
Serce, chociaż zdziczałe, wciąż jeszcze bije za dwoje,
w ciało się kryjąc jak mysz pod miotłę.
Za dniem dzisiejszym jutro nieruchomo stoi,
jak orzeczenie stoi za podmiotem.
W pobliżu oceanu, przy świetle świecy, w ramie
pól, kipiących od lucern, szczawiów i koniczyn,
wieczornemu ciału, jak Sziwie, wyrasta mnóstwo ramion
wyciągniętych ku lubej, a wypełnionych niczym.
Sowa zapada w trawę, wpija się w ciałko mysie.
Z niewiadomych powodów poskrzypują krokwie.
W drewnianym mieście twardszy sen, bowiem śni się
tylko to, co zdarzyło się już wielokrotnie.
Cichotworzenie moje - w jaką stronę
powiedz, mamy się zwrócić ze swoim istnieniem?
Tę pisaninę, gęstszą od miodu, lecz ciekłą,
jak chcesz rozmazuj, ale z kim w potrzebie
przełamać w łokciu i w kolanie cienką
odciętą kromkę, moje cichotworzenie?
Zawsze zostaje ta możliwość: z wnętrza
wyjść na ulicę, której perspektywa wietrzna
i brązowa ukoi twój wzrok szeregami
drzew, blaskiem kałuż, samym maszerowaniem.
Ulica, domy - choć wszystkie podobne -
niektóre lepsze: więcej rzeczy na wystawie
- i chociażby to, że gdy popadniesz w obłęd,
w każdym razie w nich się to nie stanie.
Nic, tylko spać w ubraniu, lub czytać nie wiedzieć czemu
od środka cudzą książkę, aż reszta roku, wolno
stąpając jak owczarek, co uciekł niewidomemu,
przekroczy asfalt w miejscu dozwolonym. Wolność
jest wtedy, gdy zapominasz pisowni nazwiska tyrana
a ślina w ustach smakuje słodziej, niż chałwy Persji,
i chociaż mózg skręcony masz, jak róg barana
nic nie kapie ci z oczu niebieskich.
Nie jesteś ptakiem, by móc stąd ulecieć:
w poszukiwaniach miłej cały przecież
zjechałeś wszechświat i nie masz gdzie skłonić
głowy, bo już brakuje dalszych stron i stronic.
Przezimujemy tutaj, za czarnej okładki płotem,
przenikanym z tej strony wzrokiem, a z zewnątrz - chłodem,
przezimujemy, piórem rozszczepiając niby siekierą
słowa, w sągi składając literę za literą.

Wszystko oblekło się w kościste ciało;
i nie chce mi się wstawać.
Nigdy się nie chciało.

Josif Brodski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz