PARYŻ, TYSIĄC DZIEWIĘĆSET SIEDEMDZIESIĄT JEDEN

Ja też w końcu dotarłem do jądra próżności:
Wiersz będę pisał! - gdy jestem już w Paryżu.
Pod nim kursywą: Paryż, rok tysiąc dziewięćset
Siedemdziesiąty pierwszy, dnia tego i tego.

Mieszkałem tam, gdzie Ady. To dobrze widziane.
I szesnaście franków płaciłem za pokój.
Z zeszytem i piórem (w domu - broń mnie, Panie Boże!)
Usiadłem po południu w Ogrodzie Luksemburskim.

Pociła się biała kartka - wiersz grał mi na nosie.
Obracałem w ustach jedno sanskryckie słowo:
Ram... Ram... Wiatr tapirował perukę fontanny
I róż pokruszonych promieni sypał mi na twarz.

Spałem: szlachcic snów: krzyczała moja ścięta głowa...
Ławą oskarżonych? Szafotem? Ławą hańby?
Ławką w rozklekotanym wagonie? Czym była ta ławka?
Nie wolno mi nic wiedzieć i nie wolno mówić.

Mogę tylko mamrotać. Wtem jakaś staruszka
Jak siostra miłosierdzia wyrosła spod ziemi
I bezładnie paplała o Bogu i o sobie.
Węgierka? Może Czeszka? Może Polka? Nie wiem.

"Skierujcie wzrok na Paryż..." ja też posłuchałem
I przybyłem tutaj, żeby się dowiedzieć,
Że dotknięcie Notre Dame to grzech pierworodny,
Lecz są miasta, które burzyć może każdy.


István Kovács
przełożył Bohdan Zadura

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz